niedziela, 11 kwietnia 2010

David Lynch - Wild at Heart (Dzikość serca) (1990)

Mój ulubiony film Lyncha. Film drogi, czyli to co bardzo lubię. W roli głównej Nicholas Cage, czyli jeden z moich ulubionych współczesnych aktorów. Dwie wiedźmy, kurtka z wężowej skóry i inna, świetna symbolika.
Filmy Lyncha często balansują na granicy snu i realizmu (szczególnie niewyobrażalnie genialny balans w filmie "Inland Empire", o którym też coś napiszę w swoim czasie), ten też, ale balansuje też pomiędzy realistycznym spojrzeniem a karykaturą, przerysowaniem ludzkich emocji. Granica ta jest niezwykle płynna, moment przejścia z jednej sfery do drugiej jest niezauważalny, wszystko jest doskonale przemieszane poprzez takie elementy jak charyzmatyczny Cage śpiewający piosenki Elvisa. Gra aktorska jest pod tym względem kluczowa, pod lupę, prócz Cage'a, warto wziąć też Laurę Dern, Diane Ladd i Willema Dafoe. Są przesadnie charyzmatyczni i zarazem prawdziwi.
Wspominałem o symbolice. Zacznę od kurtki z wężowej skóry Sailora. Wspomina często, że owa kurtka to symbol jego indywidualizmu i wiary w wolność. I to właśnie jeden z karykaturalnych elementów tego filmu. Jest to zapewne nawiązanie do znakomitego filmu Sidneya Lumeta "Fugitive Kind" (1959) z Marlonem Brando w roli głównej. To on jest tytułowym "Fugitive Kind" i też nosi taką kurtkę, ale oczywiście nikomu nie musi mówić co ona symbolizuje. To piękny, emocjonalny film o nim i o jego trudnym charakterze. Sailor też jest bardzo skonfliktowany, młody i zagubiony. Za kolejny symbol można uznać jego imię. Myślę, że takiej symboliki można w filmie odnaleźć jeszcze sporo, ale najważniejsze, z punktu fabularnego, są dwie wiedźmy. Pierwszą, Wicked Witch, czyli zła ("wicked" nie do końca znaczy "zła", ale przyjmuję tę wersję ze względu na trudność przełożenia i dla ułatwienia) wiedźma ma twarz Diane Ladd, czyli matki Luli. Ale nie jest jej matką. Przynajmniej moim zdaniem, to dwie postacie, które częściowo się pokrywają, zła wiedźma jest czymś w rodzaju alter ego matki, lub została wygenerowana przez wyobraźnię Luli przez wpływ matki.
Przepiękna scena z piosenką "Wicked Game" w tle. Będąc dzieckiem często patrzyłem w nocy przez boczną szybę samochodu na mijane bezdroża i wyobrażałem sobie... lecącą równolegle ze mną wiedźmę. Ale w Dzikości serca znaczenia wiedźm jest większe. Z jednej strony obeszłoby się bez nich, z drugiej strony mają fundamentalne znaczenie. Zła jest odpowiedzialna za całe złe, jest jak bliżej nie skonkretyzowany zły los, przed którym bohaterowie próbują uciec. Ale los z natury nie jest ograniczony przez przestrzeń, więc trudno uciec od niego autostradą. W końcu pojawia się też dobra wiedźma, która wskazuje Sailorowi drogę. Mówi mu coś banalnego jak "ty kochasz Lulę, a Lula Ciebie", ale czasami człowiekowi trzeba powiedzieć coś banalnego, żeby sobie to uświadomił, wszyscy mamy tendencję do bagatelizowania i nie zauważania najbardziej oczywistych rzeczy, które wiele dla nas znaczą. A okoliczności, w których Sailor spotyka wiedźmę (nokaut w ulicznej bójce)sprawiają, że trudno traktować to zbyt serio. Choć w przypadku filmów Lyncha trudno postrzegać cokolwiek w kategoriach traktowania tego serio lub nie. Jego filmy mają do siebie to, że nie mają granicy tego typu. Reżyser tak sprytnie zamiesza w naszych głowach, że nie wiemy co jest serio, a co nie i nie powiemy "teraz to przesadził, co za brednie", gdyż owa granicy prawdziwości w jego filmach jest po prostu nieobecna i to nie z odgórnego założenia, tylko jakby impresyjnie.
Sailor posłucha wiedźmy, pozna prawdę o swoim życiu i... i jest Love Me Tender
Piękny film.

Bardzo podoba mi się też jak kamera przygląda się ogniu, zapałkom i przypalanym papierosom. Kiedy oglądałem "Dzikość serca" po raz pierwszy myślałem, że to coś w stylu ostrzeżenia i na koniec wszystko spłonie. Nie zgadłem. To było raczej wywoływane wspomnienie pożaru, który pamiętała Lula. Czasami nie ważne czym coś jest lub co znaczy, ważne, że fajnie wygląda.

sobota, 3 kwietnia 2010

Billy Wilder - The Apartment (Garsoniera) (1960) i The Fortune Cookie (Szczęście Harry'ego) (1966)

Uwielbiam Wildera. Pierwszy z wymienionych filmów jest w mojej ocenia bardzo dobry, drugi doskonały.
Słyszałem, że przy "Garsonierze" Wilder pracował bardzo chaotycznie, chyba nawet nie miał ostatecznej wersji scenariusza, ale dobrze czuł się improwizując, chyba nawet Jack Lemmon wspominał coś o tym, że Billy "kwitł jak róża na śmietnisku". Na początku byłem trochę znudzony, może "Garsoniera" nie jest niczym więcej niż naiwnym filmem o miłości z zabarwieniem tragikomicznym (bardziej komicznym, w końcu na tym Wilder znał się najlepiej), ale za to jak efektownym! Poza tym film wcale nie wygląda jakby powstawał w chaosie, co świadczy o klasie Wildera.
Film opowiada o pracowniku dużej firmy (nie pamiętam jakiego rodzaju firmy, pamiętam tylko, że bohater siedział przy biurku), który pnie się w wewnętrznej hierarchii dzięki świadczeniu wpływowym w firmie osobom specyficznej usługi - udostępnianiu swojej kawalerki na schadzki. Oczywiście film wspaniale pokazuje jak wyglądały owe schadzki oraz ich kulisy (sposoby przekazywania klucza do mieszkania) i konsekwencje; film rozpoczyna narracja głównego bohatera, C.C. Baxtera (Jack Lemmon - jeden z najbardziej błyskotliwych aktorów tamtych czasów), Baxter żali się widzowi opisując te konsekwencje, siedział w pracy po godzinach, bo nie miał gdzie iść, chadzał po parku i marnował czas w knajpach, kiedy w jego ciepłym mieszkaniu bawili się obcy ludzie. Bardzo dobre zarysowanie sytuacji. Do dobrego filmu nie wystarczy główny wątek fabularny, reżyser musi wiedzieć wszystko, znać bohaterów na wylot, znać ich rodzinę, przeszłość, wiedzieć co lubią jeść, jakie filmy lubią i co myślą o polityce, znać ich najmniejsze szczegóły, nawet jeśli nie zostaną one ukazane w filmie. Dobra koncepcja musi być kompletna, to eliminuje niekonsekwencję w fabule i implikuje wiele możliwości fabularnych.
W filmie są bardzo ładne zdjęcia. Sceny z przestronnej hali z biurkami w rzędach w siedzibie firmy kojarzą mi się z Wellesem (sufity i światło?).
Bardzo dobrze przedstawiony zostaje rozwój relacji i rodzenie się uczucia pomiędzy Baxterem i Fran Kubelik. Może to tylko moje wrażenie, ale wydawało mi się, że wraz z biegiem fabuły Fran piękniała. Jednak, nie bez powodu, relacje są przedstawiane raczej z perspektywy Baxtera.
Teraz zgubiłem wątek i nie pamiętam co jeszcze chciałem napisać o Garsonierze. Może chciałem tylko pochwalić Wildera na przykładzie tego filmu.

Drugi film, "The Fortune Cookie" (1966) jest jednym z moim ulubionym filmem Wildera. Zawsze wydawało mi się, że wyżej niż komedie cenię sobie jego film-noir, a tu tak bardzo spodobała mi się komedia. Komedia idealna i z wątkiem kryminalnym!
Kolejny film Wildera o ubezpieczeniach i ubezpieczeniowych paradoksach (może sam miał z nim ciekawe doświadczenia?). Operator kamery Harry Hinkle (Lemmon) zostaje fatalnie potrącony przez pędzącego footballistę na meczu, który nagrywał. Jego adwokat i przyjaciel, Willie (Walter Matthau - Oskar za tę rolę) namawia go do próby wymuszenia wielkiego odszkodowania. Harry od dzieciństwa ma ściśnięte żebra (można skłamać, że to efekt zderzenia) i talent aktorski do symulowania tysiąca innych dolegliwości podpowiedzianych przez Williego. Z pozoru płytkie, ale film genialnie ukazuje wojne ubezpieczyciela, który wytoczy najcięższe armaty, żeby tylko nie wypłacić odszkodowania, świetne gagi i cięte dialogi, najczęściej rozgrywające się w szpitalu (duet Lemon i Matthau, lepszego w tym gatunku nie będzie) i balansowanie głównego bohatera pomiędzy chęcią zdobycia pieniędzy a zwodzeniem zatroskanych bliskich i borykającego się z wyrzutami sumienia footballitę, który go potrącił.

Film zawsze wydawał mi się idealny, wykalkulowany a zarazem spontaniczny. Świetne zdjęcia, świetna gra aktorska, idealny scenariusz. Ale do końca merytorycznie nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego ten film jest idealny. Ale jest. Bez wątpienia.

Orson Welles - The Trial (Proces) (1962)

Właśnie obejrzałem. Z pewnością najlepsza ekranizacja tej powieści.
Ale znowu zacząłem się zastanawiać czy Orson Welles jest prawdziwym geniuszem, czy tylko imitacją geniusza i nabiera widzów, a może i samego siebie. Czy jego filmy to prawdziwe, idealne dzieła czy tylko symulakry. Widzę też dualizm w jego osobowości (podobny do dualizmu Kane'a), zawsze był pewny siebie (takie też na ogół grał postacie w filmach), stał wyprostowany, patrzył na ludzi pewnie, może trochę z góry, paląc swoje cygaro. Miał dystans do siebie i tego "imydżu" czy robił wszystko bardzo serio? Potrafił manipulować, więc oglądając jego filmy trzeba uważać.

Bardzo podoba mi się początek filmu, bardzo w jego stylu, musi być przecież solidny wstęp. Mam na myśli slajdy z tymi inspirującymi szkicami i przypowieść o człowieku, który czekał przed drzwiami do prawa i się nie doczekał
Wstęp do "Procesu" Wellesa
Tego oczywiście nie było w powieści, to błyskotliwy pomysł Wellesa. Historia nie wydaje się błyskotliwa, ale takie, które nie są błyskotliwe są bardziej intrygujące. Jeśli słyszymy błyskotliwą historię od razu znamy puentę (na tym polega błyskotliwość) i wszystko jest jasne. Tutaj puenta nie jest do końca jasna, więc przedstawiona historia skłania do refleksji, Im bardziej jest niezrozumiała, tym bardziej intryguje.
Na końcu Welles wspomina tylko o tym, że logika tej historii przypomina logikę snu, którą bardzo lubię. Ale mam wrażenie, że ten film o wiele bardziej skupia się na logice snu, niż na mechanizmach zniewolenia jednostki, to mój głowny zarzut, dało się to połączyć. Tutaj Orson poszedł za bardzo w stronę snu. Paranoja bohatera nie wynika bezpośrednio z oskarżenia go, tylko z zapędzenia się w ten sen. Ale może taką miał koncepcję. Mój ulubiony fragment filmu obrazujący logikę snu to ten, kiedy Józef K. gubi się w pokojach w domu Hasslera, pędzi przez nie i chyba nie ma wątpliwości, że się zgubił, ale dalej pędzi przed siebie. Potem jest fantastyczna scena z lustrem. Sposoby zmiany lokacji w filmie, poza oczywistymi nie wyjaśnialnymi zawiłościami typowymi dla snu, to główny środek zobrazowanie logiki snu. Na początku filmu Józef trochę zbyt łatwo się poddaje, w książce był chyba bardziej oburzony. Ale dzięki temu mamy bardziej senną atmosferą. Ale jednocześnie Welles nie przesadził z jakimiś zupełnie odrealnionymi środkami, wszystko wygląda normalnie i to bardzo dobry zabieg.
Co do mechanizmu winy, na uwagę zasługuje dialog, w którym Hassler (grany przez Wellesa) mówi o atrakcyjnym (zapewne dla osoby trzeciej) poczuciu winy ("Attractive sense of guilt"). Zwróciłem jeszcze uwagę na wygląd miasta ukazanego w filmie. Po pierwsze na ulicach nie ma żadnych ludzi poza tymi, którzy biorą aktywny udział w danej scenie. Puste ulice, żadnych przechodniów. Bardzo dobry zabieg i kolejne skłonienie się w stronę snu. Po drugie, uderzył mnie wygląd budynków. Wielkie, przeszklone wieżowce. To jakiś postmodernistyczny kod? Próba ukazania świata, w jakim żyje Józek K. poprzez jego estetykę, architekturę czysto funkcjonalną, pozbawioną emocji. Choć raz mamy do czynienia ze sztuką, kiedy Józef opuszcza budynek i mija dwa wielkie pomniki, pewnie związane ze sprawiedliwością, nie przyjrzałem się. Ale to już inny, bardziej czytelny symbol, Józef był bardzo malutki na tle tych pomników.
W końcówce mamy powrót do zagadnienia ze wstępu... i tego jeszcze do końca nie rozumiem. Muszę pogłówkować, ale dopuszczam także możliwość, że Welles rozumiał to nie bardziej niż ja, to po prostu efektowne, nie musi mieć głębokiego sensu, wystarczy, że udaje, że taki sens ma. Ale jeśli tak, to nie wiem czy to film dyskredytuje czy może przeciwnie, jest kolejnym argumentem na to, że Welles był wielkim twórcą.

Scorsese

Jeśli ktoś jednak będzie odwiedzał ten blog, to nie zaszkodzi polecić mojego tekstu zamieszczonego na stronie magazynu Megafon (magazyn też polecam). A tu artykuł o filmach pana Scorsese, mojego największego idola:
http://www.platformakiwi.pl/megafon/txt/_/przyjazn-grzech-przemoc-i-niep/
Ten artykuł był kierowany do ludzi, którzy o Scorsese wiele nie wiedzą, więc nie rozpisywałem się o charakterystyce jego twórczości, syntezie gatunków, pomysłach, inspiracjach, tylko opisałem filmy jak w (dobrej) gazecie z programem tv.

that is entertainment

Wpisując to w adres bloga miałem na myśli cytat z "Wściekłego byka", powinno być dokładnie "that's entertainment", ale to, że znalazłem jeszcze jakiś wolny adres, który brzmi w miarę sensownie i tak uważam za spory sukces.

Będę tutaj pisał o filmach, przede wszystkim o starych, amerykańskich (ale nie tylko) filmach, które znacząco odcisnęły się w historii filmu (lub w mojej głowie), ale mimo to często są zapomniane.
Czasami będę to robił niechlujnie, nie obchodzi mnie czy ktoś to będzie czytał, jeśli tak (i jeszcze zasugeruje się moim zdaniem, lub będzie dyskutował) to miło, ale te notatki są przede wszystkim dla mnie. Moje szuflady są pełne luźnych kartek z notatkami odnośnie różnych filmów, więc pomyślałem, że mógłbym to notowanie jakoś uporządkować i blog byłby do tego najbardziej odpowiedni, poza tym że nic się nie zgubi, będę miał zawsze miał do nich dostęp.